czwartek, 6 stycznia 2011

gdzieś to znaczy nigdzie

Zasadniczo lubię filmy, w których dzieje się niewiele. Minimalistyczne, statyczne historie, gdzie podziwia się obrazy. Dlatego teoretycznie powinnam polubić nowy film Sophii Coppoli. A jednak coś tu nie zagrało.


Film "Somewhere" opowiada historię zmanierowanego hollywoodzkiego celebryty - Johnny'ego. A właściwie to nie opowiada, a pokazuje, bo klasycznej fabuły jest tu jak na lekarstwo. Widzimy zatem Johnny'ego, który mieszka w hotelu, sprowadza sobie prostytutki tańczące na rurze, jeździ swoim drogim samochodem, pije, pali. Johnny ma też córkę - 11-letnią Cleo. Pojawia się klasyczna sytuacja, znana z wielu filmów, kiedy to dziecko przyjeżdża do ojca, aby spędzić z nim trochę czasu. Zazwyczaj taka sytuacja prowadzi w efekcie do zmiany - bohater zdaje sobie sprawę, że był złym ojcem i chce to za wszelką cenę naprawić.

Ale nie tym razem. Johnny może i zaczyna myśleć o swoim życiu, może i nawet chciałby coś zmienić, ale jakoś mu nie wychodzi. Mimo towarzystwa swojej uroczej córki, on nadal pozostaje znudzony i zmanierowany.

Coppola pokazuje ciekawą opozycję: żywiołowość, aktywność i radość życia dziecka (cudowna Elle Fanning!) zestawione ze znudzeniem i zrezygnowaniem aktora w średnim wieku. Postać Cleo to chyba zresztą najmocniejsza strona filmu - młodsza siostra Dakoty jest niezwykle naturalna i ujmująca. Widzimy jak trenuje łyżwiarstwo figurowe, pływa, gra w Guitar Hero, rozwiązuje sudoku, z pieczołowitością przyrządza śniadanie, a wszystko po to, żeby być kochaną, żeby poczuć bliskość swojego ojca.

Tymczasem Johnny zazwyczaj leży na łóżku albo uprawia seks z przypadkowymi kobietami, chociaż nawet na to drugie nie zawsze ma ochotę i podczas prezentacji show na rurze przez dwie bliźniacze prostytutki, zwyczajnie zasypia. Najlepiej charakteryzuje go scena, w której wykonywany jest odlew jego głowy. Ma twarz pokrytą całkowicie gipsem (pozostawiono jedynie dziurki nosa, aby mógł oddychać) i przed parę minut siedzi nieruchomo. Siedzi i oddycha, ale to wszystko nie ma większego sensu. Taki jest właśnie bohater Sophii Coppoli.

"Somewhere", wbrew niektórym bardzo krytycznym opiniom, nie jest złym filmem. Problem w tym, że podczas gdy poprzednie obrazy Coppoli (nawet gorsza "Maria Antonina") miały w sobie coś, co przyciąga, czaruje i intryguje, ten najnowszy może zwyczajnie znudzić.

Historia nie porywa. Reżyserka, bądź co bądź sama dorastająca w Hollywoodzie, pokazuje nam "wydmuszkowość" showbizu i zanik międzyludzkich relacji. W sumie prosty przekaz. A jednak nie mogę powiedzieć, że "Somewhere" zupełnie mi się nie podobał. Jest tu parę fajnych momentów, kilka zwyczajnych, naturalnych obrazów, które, głównie za sprawą młodej Elle, przyciągają uwagę i pozostają w głowie na długo.

piątek, 26 listopada 2010

Patrzę i widzę, choć nie do końca czuję


Zacznijmy od tytułu, bo mówi on wiele. W oryginale „Les amours imaginaires” młodego, docenionego już Xaviera Dolana, zaś w polskim tłumaczeniu “Wyśnione miłości”, choć powinno być “Miłości wyobrażone”. Historia pięknego trójkąta, jakże charakterystyczna dla tradycji filmu, w którym dwie postaci ciepło wpatrują się w trzecią – kędzierzawego blond Adonisa, który niewiele dostrzega z emocji dudniących na nas, widzów, z każdego kadru. Film od pierwszych scen uwodzi, niekoniecznie fabularnie, ale z pewnością wizualnie i audialnie. Dolan, wydaje się, poświęcił całą swą uwagę przestrzeni kadru. Są więc piękne stroje i elementy, które dzięki częstym zbliżeniom możemy dokładnie obejrzeć, idealnie zestawione kolory i faktury, działające na zmysły ujęcia często pitych kaw, jedzonych deserów (ach ta wisienka!), sensualnie palonych papierosów, fantastycznie zagospodarowanych przestrzeni, w tym sypialni i kuchni. U Dolana nawet zwykłe kanadyjskie - jak sądzę - ulice budzą żądzę, by się po nich przejść. Bohaterowie poruszają się po nich pięknie, dumnie i w sposób przyjemny dla oka. Ustawieni centralnie przed kamerą „suną” środkiem pustych chodników na kolejne spotkania podszyte mocno wyczuwalnym erotyzmem. W filmie Dolana seks, przedstawiany najczęściej w slow motion, występuje w czterech kolorach – czerwonym, niebieskim, żółtym i zielonym i kojarzy się nierozerwalnie z uważnym dotykiem i zapachem papierosów. Bohaterowie, jak w introwertycznie japońskim świecie, nawet w ruchu wydają się statyczni. Niewiele jest scen, w których stykamy się z wyrazistymi emocjami, gwałtownością, krzykiem czy łzami, a nawet te są na swój sposób nieme. Gdy jednak bohaterowie decydują się, by emocje okazać, nosi to znamiona przełomu.

Film przy całej swej intensywności wizualnej wydaje się „niedojrzały”, jeśli o płaszczyznę emocjonalną chodzi, ale być może w ten sposób reżyser chciał skonfrontować widzów ze światem współczesnych młodych ludzi. Swoistym podsumowaniem reguł, według których świat ten funkcjonuje, pozostaną dla mnie dwie frazy dialogu:

- Nico, co byś powiedział, gdybym wysłała ci wiersz miłosny?

- Powiedziałbym, że mam coś na ogniu.

/Małgorzata


sobota, 20 listopada 2010

popatrzmy razem jak dzieje się nic

Jest taka prosta zasada: gdy na ekranie pojawia się pistolet, na pewno w którymś momencie wypali.
W najnowszym filmie Dagura Kári ("Noi Albinoi", "Zakochani widzą słonie") ta zasada też się sprawdza, tyle że pistoletem jest serce, tytułowe dobre serce.

Zaczęłam od końcówki, która być może trochę rozczarowuje, ze względu na przewidywalność właśnie, ale tak naprawdę mam wrażenie, że koniec jest w tym filmie najmniej ważny. Coś się kończy, coś się zaczyna, życie zatoczyło koło.
W obrazie islandzkiego reżysera chodzi chyba właśnie o uchwycenie kawałka trwania. O drogę, którą pokonujemy codziennie i o zmiany, jakie w nas zachodzą każdego dnia.
Film pokazuje nam wycinek z życia dwójki bohaterów, totalnie od siebie różnych, pochodzących z dwóch światów.
Lucas - młody, bez dachu nad głową, żyjący w kartonie z małym kotkiem, wręcz chorobliwie dobry.
Jacques - stary i zgorzkniały właściciel rozsypującego się baru, kóry odwiedza jedynie kilku stałych klientów.
W pewnym momencie los przecina ich drogi, a nowa znajomość, jak pewnie nietrudno się domyślić, zaowocuje trudną, ale i piękną przyjaźnią. Brzmi banalnie? Pewnie tak, ale film "Dobre serce" banalny wcale nie jest.
Dostajemy prostą historię, opowiedzianą bez zbędnych wzruszeń i wielkich momentów. Życie płynie swoim powolnym tempem, Lucas i Jacques uczą się mieszkać ze sobą, a przy tym sporo uczą się od siebie wzajemnie. Pojawia się kobieta. Pojawia się śmierć.
Dagur Kári już wcześniej dał się poznać jako twórca trochę zabawnych i trochę smutnych historii o pełnych uroku outsiderach. Jego najnowszy film być może nie zachwyca, ale ogląda się go z dużą przyjemnością. Duża w tym zasługa tytułowego duetu, zagranego przez Paula Dano i Briana Coxa.
Osobiście lubię takie historie, lubię momenty bez momentów. I pewne obrazy z "Dobrego serca" na pewno nie raz sobie przypomnę. Owczarek niemiecki siedzący przy barze i obrzucający mądrym spojrzeniem stałych bywalców. Pierwsza noc młodego Lucasa w domu Jacquesa, którą spędza na podłodze pod łóżkiem, tak jak wcześniej w kartonie, w którym mieszkał. Proza życia. Ale za to jak ładnie pokazana!

/Eliza

sobota, 13 lutego 2010

ci wszyscy piękni samobójcy

Zastanawiałam się, o czym napisać tu po raz pierwszy. I postanowiłam, że nie będzie o nowościach. Nie napiszę o nowym Jarmuschu (przeeenudnym!), ani o "Wszystko co kocham" (swoją drogą, filmie bardzo przyjemnym).

Dziś mam ochotę napisać o filmie nieco starszym, bo z roku 2006, a obejrzanym przeze mnie dopiero niedawno. Mowa tu o "Wristcutters - A Love Story" - po polsku "Tamten świat samobójców" (reż. Goran Dukic).

Obejrzałam, zainspirowana tomikiem opowiadań Edgara Kereta. To właśnie na podstawie tytułowego opowiadania "Kolonie Knellera" Dukic nakręcił swój film. Kereta strasznie fajnie mi się czytało, a jak później usłyszałam, że Knellera w wersji filmowej gra nikt inny, jak Tom Waits, stwierdziłam, że muszę ów film czym prędzej obejrzeć. Tak też zrobiłam.

Lubię takie kino. Takie, czyli jakie? Po pierwsze - kino drogi, po drugie - takie, w którym pozornie zbyt wiele się nie dzieje. Akcja rozwija się powoli, poznajemy bohaterów, takich raczej zwyczajnych. Spokojnie ich sobie obserwujemy i nie wiadomo kiedy zostajemy na dobre wciągnięci. Tak jest właśnie w tym przypadku.

Zia - główny bohater - podcina sobie żyły. I od tego się zaczyna. W sumie za bardzo nie wiemy, dlaczego się zabił. Widzimy natomiast, że to nie koniec i że trafia na "tamten świat". "Tamten" tak naprawdę niewiele różni się od "tego". Jest tak samo, tylko że trochę gorzej.
Czyż nie pociagająca wizja świata dla samobójców? Dla mnie piękna w swej prostocie.

Zia mieszka sobie na tym zwyczajnym, ale raczej kiepskim, świecie, pracuje w pizzerii i nic się w tym jego drugim życiu dzieje. Poznaje Eugene'a, który, co tu raczej rzadko spotykane, mieszka z całą swoją rodziną. I nagle wszystko się zmienia, gdy Zia przypadkiem dowiaduje się, że jego dziewczyna, którą w dalszym ciągu kocha, niedługo po nim także ze sobą skończyła.
Wie, że musi ją odszukać. Razem z Eugenem wyruszają więc w szaloną podróż rozwalającym się samochodem z czarną dziurą w podłodze. Po drodze poznają Mikal - dziewczynę, która jak mówi, trafiła tu przez pomyłkę.

Właściwie nie to, gdzie dojadą jest najważniejsze, ale podróż sama w sobie. Mikal, która jest "nowa", wnosi do ich życia trochę radości i szaleństwa. I ten, raczej kiepski, świat staje się nawet znośny.

Film "Wristcutters" bardzo przyjemnie się ogląda. Zabawne, niewymuszone dialogi i fajnie, chociaż całkiem zwyczajne, postacie. Przez niecałe półtorej godziny zdążyłam naprawdę polubić ten świat (spokojnie, nie zamierzam ze sobą kończyć).
I nawet zakończenie, w odróżnieniu od opowiadania silące się na ładny happy end, wcale mi nie przeszkadzało.
Polecam na paskudny zimowy wieczór.

A z głośnika sączy się właśnie głos Charlotte. Magia po prostu. I nic więcej tu nie napiszę, bo pisałam już gdzie indziej:
http://www.uwolnijmuzyke.pl/charlotte-gainsbourg-irm

Polecam pierwszy z płyty "IRM" klip.
http://www.youtube.com/watch?v=KP-nVpOLW88

/Eliza